poniedziałek, 8 lutego 2016

[14] "Na imię jej Rose" Christine Breen



"Na imię jej Rose"
Autor: Christine Breen

Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 318

Seria "Leniwa Niedziela" ma to do siebie, że wydaje historie raz lepsze raz gorsze. Niektóre z nich przypadły mi do gustu, ale są i takie, gdzie trudno mi było przebrnąć do ich zakończenia np. "Smak pestek jabłek". Była zwyczajnie kiepska i w mojej ocenie wypadła chyba najgorzej spośród wszystkich przeczytanych książek. Ale ja nie o tym...
"Na imię jej Rose" wywarła we mnie pozytywne odczucia.
Iris jest matką adoptowanej Rose. Pasją dziewczyny jest muzyka. Rose jest utalentowaną, młodą skrzypaczką. Iris po śmierci swojego męża, próbuje ułożyć swoje życie na nowo. Jej myśli wypełnia obietnica, którą wymusił na niej zmarły mąż, by odnalazła biologiczną matkę Rose. Zarówno on jak i Iris, stracili wcześnie rodziców i nie chcieli, by ich córka znalazła się w podobnej sytuacji.
Bohaterka prowadzi w miarę normalne życie w wiejskim domku. Swój czas poświęca pielęgnowaniu ogrodów. Zaczyna prowadzić bloga ogrodniczego na temat roślin.
Wyniki rutynowo przeprowadzonych, kontrolnych badań są niepokojące. Na zdjęciu mammograficznym lekarka odczytała zaburzenia architektury. Zanim padnie ostateczna diagnoza, konieczne są kolejne badania. Od tego momentu słowo "obiecać", w kontekście wizyty w klinice nabrało innego znaczenia. Jak gdyby Luke przewidział czarno rysującą się jej przyszłość. Do tej pory z każdym kolejnym miesiącem kobieta próbowała odsuwać w niepamięć to, o co poprosił ją mąż, a teraz słowa te nabrały innego znaczenia. Iris nie mogła dopuścić do tego, by młoda i utalentowana artystka, w razie jej choroby została sama. Jedyną rozsądną decyzją, było odszukanie biologicznej matki Rose, gdziekolwiek ona jest. Na podstawie szczątkowych informacji, które posiadała na temat Hilary, wyrusza w podróż do Bostonu. Wiedziona impulsem, z kopertą, z pewnym adresem w ręce sprzed dwudziestu lat, sięga do przeszłości. Z biologiczną matką widziała się tylko raz, latem 1990 roku, w ośrodku adopcyjnym w Dublinie. Wiedzieli o niej jedynie tyle, że jest amerykańską studentką i robi dyplom z literatury irlandzkiej. Nie posiadali żadnych informacji o ojcu dziecka, ani odpowiedzi na pytanie, dlaczego zdecydowała się oddać dziewczynkę do adopcji. Podróż Irys do przeszłości odkrywa wiele kart z przed lat i zmienia jej życie. Rozwój sytuacji szykuje w życiu kobiety kolejne niespodzianki.
"Na imię jej Rose" to taka spokojna, ciepła historia. Nie ma tutaj burzliwej, trzymającej w napięciu akcji, a jedynie fabuła z życia wzięta. Nagle życie bohaterki przestaje toczyć się, zgodnie z jej dotychczasowymi oczekiwaniami i stawia przed nią wyzwanie. Czy tajemnica z przed dwudziestu lat zostanie rozwikłana i Rose uda się poznać biologicznych rodziców? Jakie będą ostateczne wyniki badań Irys? Odsyłam do książki. Historia, którą serwuje autorka jest jedną z tych lepszych z serii "Leniwa Niedziela". Przyjemna, niezobowiązująca lektura, na miłe popołudnie.

Moja ocena: 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz